1 października 2006 - niedziela, wieczór. Po raz pierwszy w życiu – przynajmniej na ile tego jestem świadoma – przeżywam prawdziwy napad lęku. Dzieje się to w drodze na mszę, trzy metry od bezpiecznej ściany kościoła. Lęk naprawdę opanowuje człowieka: rozum i wola są bezradne, zaanektowane przez coś jakby zewnętrznego – niezrozumiały lęk. Zatrważające, ale i ciekawe doświadczenie. Chcę zrozumieć istotę tego zjawiska. Wysiłek woli tu chyba nie wystarczy. A może to przejaw jej słabości? Czyżby moje różne życiowe uniki były przejawem wrodzonej lękliwości? A może to zachęta do pokory: uznać swoją słabość i w niej doskonalić swą moc?
Dzień zaczął się dobrze, pogodnie. Ale myśl o konieczności wyjścia „na zewnątrz” znowu paraliżuje moje ciało. Co robić?
*
Kiedy analizuję swoje samopoczucie, to wydaje mi się, że mój lęk przestrzeni jest w jakiś sposób wtórny w moich obecnych odczuciach. Bardziej „przybija” mnie (do mojego krzyża?) świadomość słabości, która sprawia, że nie panuję nad ciałem, nad nogami, nad swoimi krokami. Nie ma we mnie już „miejsca” na luz, dystans, pewną nonszalancję. To unieruchomienie ciała w pewnym sensie przypomina krzyżowanie. Z drugiej strony wydaje mi się, że wewnętrznie już byłabym gotowa na rozpoczęcie poważnej kuracji antydepresyjnej i antylękowej.
*
LĘK PRZED WYJŚCIEM NA ZEWNATRZ. THE FEAR OF COMING OUT? Być może zaczynam docierać do genezy tego lęku. Że też zawsze wszystko musi sprowadzać się do SEKSU! - Tak, to bardzo wrażliwa sfera w człowieku.
*
Tak, być może ten lęk przestrzeni był zewnętrzną manifestacją NIEMOŻNOŚCI WYRAŻENIA SIEBIE NA ZEWNĄTRZ? Wieloletniego życia w ślepej uliczce niemożności. To był mój pierwszy, WIELKI KRZYŻ, który zechciałeś zdjąć ze mnie siedem lat temu. Wielki – bo stał się BRAMĄ, NAUCZYCIELEM MĄDROŚCI, DROGĄ DO CIEBIE – PANIE! [Trzy pieczęcie. Świadectwo]
Tekst notki pochodzi z dawnych zapisków z dnia