Tak
wczoraj w duszy nazywałam swoich braci i siostry w wierze. Podczas
niedzielnej Mszy Świętej w jednym z kościołów w moim mieście
tak ich nazywałam. Zresztą nie pierwszy raz. Wczoraj przyszło ich
więcej niż zwykle, o jakąś jedną czwartą więcej. Zobaczyli w
telewizji tłumy na spotkaniach z papieżem w ramach Światowych Dni
Młodzieży w naszym kraju, i pewnie przypomniało im się. Kiedy w
telewizjach przestaną pokazywać modlące się tłumy, a zaczną
znowu medialnie obrabiać Kościół, to przestaną przychodzić.
*
Całe
towarzystwo, które mogłam wczoraj obserwować, nie wyłączając
stałych bywalców niedzielnej liturgii, siedziało w kościele jak
zawsze, czyli jak tępe kołki. Niektórzy z widocznymi nerwicami
natręctw. Na przykład przywiązani do swoich stałych miejsc w
ławkach tak, że nie posuną się ani na centymetr, żeby zrobić
innemu miejsce. Cała ich postawa czy grymas twarzy o tym świadczyły.
Zresztą nie po raz pierwszy. Inni z kolei tak przywiązani do
wypełniania formuł rytuału, do tej liturgicznej gimnastyki, że
pewnie spoza tego swojego bożka formalizmu nie widzą żywego Boga.
Skąd
moje przypuszczenie? Stąd, że człowieka nie widzą. Tego
siedzącego w ich sąsiedztwie. Bliźniego nie widzą. Jezusa
Chrystusa nie widzą, który podczas liturgii mszalnej w sposób
szczególny jest obecny nie tylko w swoim Słowie i Ciele, nie tylko
w kapłanie, ale też w zgromadzeniu wiernych. W zgromadzeniu
bliźnich. W zgromadzeniu braci i sióstr w Chrystusie. W
zgromadzeniu świętym. [Cool & jazzy]
Tymczasem
zamiast żywych ludzi żywej wiary widzę wokół siebie głównie
pobielane groby. Tępą kołkowatość moich katolickich
współwyznawców widać podczas liturgii w różnych drobnych
gestach, a może raczej w ich braku wobec bliźnich, którzy nie
należą do ścisłego kręgu ich najbliższych. Esencję tego, o
czym mówię, widać w przekazywaniu znaku pokoju: w machinalnych
machnięciach głową, w bezdusznych twarzach, w martwym wzroku.
Ślepcy prowadzeni przez ślepców. Petenci prowadzeni przez
urzędników. Tak, urzędnicy Pana Boga – to podobny temat.
*
Gniewem
zapalam się łatwo, ale równie łatwo potrafię zamienić swój
gniew w modlitewną prośbę w intencji obiektu mojego gniewnego
uniesienia. Przyjmując wczoraj Komunię Świętą ogarnęłam więc
duchem tych wszystkich, na których wcześniej w duszy wyrzekałam.
Bez gniewu, poleciłam Panu Bogu swój gniew. Poleciłam Jego uwadze
to, co widzę. Być może Jemu w ten, czy inny sposób uda się
zrobić porządek z martwotą wiary, której pewien aspekt opisałam.
Oczywiście, jeśli mam rację w swoich różnych obserwacjach, i jeśli moje
oczekiwania na Jego świętą interwencję są zasadne. [Tak się nie robi]
01.08.2016
.