Witaj smutku


1.Służy mi smutek


Tak właśnie, że smutek i że służy, zapisałam sobie trzy tygodnie temu, jako jeden z pomysłów do jednej z kolejnych notek blogowych. Tyle że dwa tygodnie później smutek przestał mi służyć, nerwica i depresja pogłębiły się, stając się trudnymi do przetrwania bez osłony leków, których świadomie unikam od czasu pewnego doświadczenia, które kiedyś tutaj opisałam. I zupełnie już nie pamiętam, jak to trzy tygodnie temu chciałam się w tej planowanej notce wymądrzać na temat, w przenośni i dosłownie zbawiennych, owoców smutku. Z dotychczasowych doświadczeń ze wszystkimi dawniejszymi smutkami mojego niekrótkiego życia wiem, że duchowe owoce tychże bywają rzeczywiście zbawienne, ale już nie pamiętam tego oczyszczającego mechanizmu. Tonący Jezusa się chwyta, a nie poradników życia duchowego. A kiedy Jezus wydaje się milczeć, to brzytwy się chwyta.



2. Okno na podwórze


Kamienica, w której mieszkam nie ma podwórza, a jedno z moich okien, które można byłoby nazwać tylnym oknem z widokiem na podwórze, gdyby podwórze na jej tyłach było, wychodzi na ogólnodostępny całodobowy parking leżący na miejscu dawnego niewielkiego skwerku, który założono po wojnie na pustym miejscu po ciągu poniemieckich kamienic kompletnie spalonych pod koniec wojny przez sowieckich żołnierzy, zanim moje miasto z niemieckiego stało się polskie.


W przyległej kamienicy, której tylne okna również wychodzą na obecny parking na miejscu dawnego skwerku, który był jednym z placów zabaw mojego dzieciństwa, umarł dzisiaj samotny człowiek. Wiem, że umarł, ponieważ widziałam przez tylne kuchenne okno samochody straży pożarnej, straży miejskiej i policji, karetkę pogotowia, a niedługo potem widziano w tym samym miejscu furgonetkę zakładu pogrzebowego oraz jego pracowników wynoszących na noszach wypełniony plastikowy worek.


Znajomi z sąsiedztwa wspominają starszego korpulentnego mężczyznę z bródką, poruszającego się o lasce i mówiącego z mocnym wschodnim zaśpiewem, często przesiadującego na ławeczce na drodze prowadzącej do naszego parafialnego kościoła, do którego regularnie chodził w każdy niedzielny poranek, a ja nie wiem o kim mówią i nie wiem, czy tego człowieka żyjącego w sąsiedniej kamienicy nigdy nie zauważyłam, czy raczej go nie pamiętam, ponieważ również mam już swoje lata.


Nie wiem, skąd przyszła do mnie myśl, że zmarły dzisiaj mężczyzna chodził o lasce, skoro moja topograficznie najbliższa sąsiadka, która najlepiej orientuje się w życiu naszej okolicy, gdyż całymi godzinami jak na strażniczej wieżyczce przesiaduje w oknie, twierdzi, że nie nosił żadnej laski, natomiast od czasu do czasu zanosił do domu piwo zakupione w sklepie znajdującym się w bezpośrednim sąsiedztwie okna mojej sąsiadki.


Pewnie dlatego nie pamiętam zmarłego, gdyż w odróżnieniu od sąsiadki nie przesiaduję w oknie, ponieważ nigdy nie pociągało mnie takie spędzanie czasu, natomiast o sensacjach z naszej okolicy i tak dowiem się, i to nie z lokalnej prasy, radia czy telewizji, z których zresztą nie korzystam od bardzo dawna. W czterech ścianach mojego mieszkania żyję sprawami, które mnie interesują.


Kilka lat temu taki właśnie napisałam wstęp do jednej z planowanych kolejnych opowiastek. Nie wrócę już jednak do niej, chociaż pamiętam, że w dalszej części chciałam wspomnieć o tym, że ten plastikowy worek, który pracownicy zakładu pogrzebowego wynosili z sąsiedniej kamienicy, to było gnijące ciało tamtego mężczyzny. Natomiast w dalszej części tekstu miałam drobiazgowo powspominać czasowo wcześniejszą, szeroko zakrojoną renowację starej części mojego miasta, której postępy obserwowałam z okna swojej kuchni. Bohaterem spinającym opis miał być młody brukarz, którego zawodowe poczynania codziennie z sympatią śledziłam, i któremu nawet nadałam imię: Kocurek.



3. To widać, to słychać, to czuć


Nie napiszę horroru, ponieważ horrorów nie lubię czytać. Na podstawie mojej powieści nie zostanie nakręcony żaden horror, ponieważ horrorów nie lubię oglądać. A przecież jako autorzy, czyż nie mamy tworzyć takich książek lub filmów, które sami chcielibyśmy konsumować jako odbiorcy?


Znam jednak przykłady żywych ludzkich zombies, które proszą się wręcz o napisanie o nich. Ludzie wydrążeni od środka przez życiowe koszmary, które musieli jakoś przeżyć, i które uczyniły ich własne życie horrorem pierwszej klasy dla innych.


Oto wstęp do kolejnej planowanej notki, tym razem w cyklu powieść nr 2, która także nie znajdzie swojego dalszego pisarskiego ciągu, chociaż pamiętam, w jakim kierunku chciałam poprowadzić narrację. Tekst miał być rodzajem psychologicznego portretu/studium manipulatora, a tytuł nawiązaniem do programowania neurolingwistycznego, a szczególnie do stosowanej tam metody warunkowania, zwanego kotwiczeniem, którym ktoś kiedyś, w prywatnych relacjach, próbował mnie omotać i zniewolić. W puencie pewnie znalazłby się cytat wypowiedzi innej osoby, który również kiedyś zanotowałam: - Pani Alicjo, zapraszam na przesłuchanie. - Takim bezmyślnym tekstem noszącym cechy języka handlowej perswazji zwróciła się do mnie nieznajoma policjantka, wręczając mi na progu mojego mieszkania oficjalne wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka w sprawie o zakłócanie ciszy nocnej przez bywalców któregoś z licznych klubów czy pubów wokół mojego domu.



4. Sześć i pół, albo pieskie życie


Trasa naszej, to znaczy Kasi Wichrowskiej, jej dwóch córek i mojej, kolejnej wakacyjnej podróży od morza do gór zależała w tym roku od stanu zdrowia pewnej suki, ponad stuletniej, jeśli wiek czternastoletniego psa przeliczyć na lata życia człowieka. Po dziesięciu dniach pobytu w moim domu i w moim mieście nad morzem, nasz postój w centrum kraju, w miejscu stałego zamieszkania Kasi, zależał od tego, czy suka S., będąca członkiem rodziny Wichrowskich, będzie wtedy jeszcze żyła, czy już nie. Zawodowe wyjazdy Pana Wichrowskiego, który wcześniej pozostał z S. w domu, powodowały bowiem konieczność zaopiekowania się suką przez Panią Wichrowską, co oznaczało zabranie psa wraz z nami na dalszą część wakacji w górskim domu Państwa Wichrowskich.


Wilczurowata, brązowo podpalana, mądra i cierpliwa suka S., którą bardzo polubiłam, jest już bardzo słabiutka, ale jeszcze potrafi unieść na osłabionych reumatyzmem nogach swoje ciężkie ciało. Tak więc właśnie zrobiłyśmy dwudniowy postój w centrum kraju, w celu przetransportowania na południe starego stworzenia. Moi gospodarze w międzyczasie porządkują swoje domowe sprawy, a ja wyciągam nogi po długiej podróży samochodem, przed jej kolejnym długim odcinkiem, i w połowie Kasi i moich wspólnych wakacji piszę ten tekst, aby zdać sprawę z naszej siódmej letniej przygody. Tymczasem po domu Państwa Wichrowskich kręci się  żwawo inny piesek, cztero i pół miesięczna, bardzo żywotna i figlarna, formalnie należąca do Młodszej Panny Wichrowskiej, suczka W., która od początku wakacji konsekwentnie wędruje po kraju ze swoją dziesięcioletnią panią, i która prawie dwa tygodnie temu wraz z moimi gośćmi zjawiła się w moim domu.


Kasia Wichrowska, w której życiu suczka W. jest dziewiątym czy dziesiątym psem, jaki znalazł się pod jej bardziej lub mniej bezpośrednią opieką, nie może wyjść z zadziwienia, ile ta mała psina poznała już świata w swoim krótkim życiu, a szczególnie przez pierwsze osiem tygodni tegorocznych szkolnych wakacji: najpierw nowy dom z niewielkim podwórkiem w centrum kraju, który dzieli ze spokojną i zmęczoną życiem suką S., potem drugi dom ze sporym trawnikiem w górach, następnie mieszkanie teściowej Kasi i moje mieszkanie, oba nad morzem. Ile nowych wrażeń, ile nieznanych zapachów, jaki psi zawrót głowy!


Czym zapachniała suczce W. część lata spędzona w moim towarzystwie? Poza nowymi zapachami kolejnego mieszkania oraz poznanymi już z grubsza zapachami morza, plaży oraz wydm, na pewno zaintrygowało W. małe przydomowe zoo moich znajomych, do którego zabrałam swoich gości, a które składa się aktualnie z licznych psów, czterech kotów, pary morskich świnek, czarnego królika i czarnej kozy oraz kucyka w biało-brązowe łaty. Na podwórku wokół domu leżącego w pobliżu rzeki, która przepływa przez moje miasto, wyczuć można było zapewne również ślady pozostawione przez podchodzące z nadrzecznych lasków dziki oraz sarny.


Zakończone zaledwie miesiąc temu wspólne letnie wakacje były siódmymi z kolei, na które miłosiernie z mojego agorafobicznego potrzasku wywozi mnie moja przyjaciółka z internetu, a konkretnie stąd, z salonu24. Dlaczego więc „sześć i pół” w tytule? Po raz pierwszy bowiem notkę o nich zaczęłam pisać z samego środka wakacyjnej przygody, i tak chciałam swoją relację pozostawić: urwaną w połowie, niedokończoną, jak wiele spraw w życiu


Tymczasem nie dokończyłam nawet tej niedokończonej, nie dopełniłam jej relacją prowadzoną z perspektywy suczki W., jak zamierzałam, o tym jak podczas pobytu u mnie nad morzem pochorowały się Panny Wichrowskie, jak starsza z nich wraz z mamą zniknęła na jedną dobę, a potem obie wróciły pełne dziwnych nowych zapachów zebranych z dwóch szpitali, jak w międzyczasie z Młodszą Panną Wichrowską, która szybciej stanęła na swoje dziesięcioletnie nóżki, oraz ze mną, suczka W. wybrała się do eleganckiej włoskiej restauracji, czy też o tym jak na wielkopolskiej ziemi wraz z innymi gośćmi tańczyła w klasztorze należącym do jednego z żeńskich zgromadzeń zakonnych, na hucznym przyjęciu po uroczystości złożenia ślubów wieczystych przez - między innymi - moją cioteczną siostrzenicę. Natomiast już z ludzkiej perspektywy, chciałam opowiedzieć o tym, jak jeszcze w moim domu nad morzem odwiedziła nas zaprzyjaźniona rodzina Państwa Fymów, oraz o tym, że kilka tygodni wcześniej gościłam przez uroczy tydzień Ewę Filipczuk. Chciałam opowiedzieć, ale już nie opowiem.


5. Zakończenie


No cóż, było i skończyło się. Skończyła się moja równo dziesięcioletnia przygoda z salonem24.pl. Już nie mam do niego serca, o czym informuję wszystkich Gości i Przyjaciół mojego bloga. W sercu zachowuję jednak stare dobrze czasy – i Was. Zmieniony salon24 nie zachęca już do kameralnego, osobistego pisania, a innego takiego środowiska, jakie tutaj kiedyś, u jego początków, stworzyli blogerzy i komentatorzy, nie znalazłam i szukać nie zamierzam. Teraz mam nadzieję popracować nad przeniesieniem do internetu mojego zawodowego opus magnum, czyli autorskiego programu skutecznie pomagającego rozpocząć naukę języka angielskiego osobom dorosłym, głównie tym nieposiadającym wcześniejszych doświadczeń ze wspomnianym językiem, w czym od strony informatycznej wspiera mnie (oraz Kasię Wichrowską, główną inicjatorkę/inwestorkę przedsięwzięcia) SławekP, również przyjaciel, również z internetu - stąd.


A tak się zaczęło, w październiku, dziesięć lat temu: trzy wpisy




01.10.2017


.