Czy
pasterzem wspomnianym we wspomnieniu o bieszczadzkich bykach [Byk na byku], który uwolnił nas od nich, był Henryk Victorini [1],
którego nazwiskiem nazwano pobliską zatokę [2], tego ani pamiętnik
mojej przyjaciółki, ani moja pamięć nie podpowiadają mi, ale
nawet jeśli to nie był osobiście słynny bieszczadnik, byki
pewnie należały do niego, gdyż właśnie Victorini, jak niedawno
ustaliłam, prowadził w tamtej okolicy taką hodowlę. Natomiast na
pewno spotkaliśmy Victoriniego następnego dnia, czego sama z siebie
nie pamiętałam, ale co odnotowuje cytowany pamiętniczek, chociaż
bez żadnego byczego kontekstu, być może dlatego, że trzy dni
poprzedzające wspominający o spotkaniu zapis, dokonany już u kresu
naszej bieszczadzkiej wyprawy, wypełnione były całkiem nowymi
przygodami:
11
sierpnia 1976. Ustrzyki Górne. Baza studencka. Namiot w wysokich
trawach. Nareszcie odpoczynek - po dwóch męczących dniach pełnych
przygód, błądzenia i wyczerpania. Dwa dni temu wyruszyliśmy znad
Soliny, by dostać się do Ustrzyk Górnych. Wyleźliśmy na górę,
szczytem której mieliśmy dojść do drogi na Czarną, a gdy
zeszliśmy, okazało się, że znów jesteśmy nad jeziorem – 200
metrów dalej niż stał nasz obóz. P. zaczął prowadzić nas
jakimiś ścieżkami – zarośniętymi i dzikimi, znów byliśmy na
jakimś szczycie, a po zejściu znów dotarliśmy nad jezioro, na
połoninę koło namiotu Dziadka Hemingwaya, który dał nam chleba i
wytłumaczył jak iść dalej.
Miałam
już dość tego łażenia bez celu, byłam zmęczona i głodna.
Zaszliśmy na koniec zalewu, na Sokole, gdzie gospodarz Victorini,
który po zakończeniu studiów rolniczych osiadł na gospodarstwie z
żoną i dziećmi w Bieszczadach, dał nam zsiadłego mleka i trochę
zjedliśmy. Powiedział nam, jak iść dalej, ale ostrzegł, że to
jeszcze 12 km, a było już dobrze po siedemnastej. Poszliśmy
wskazaną drogą, ale później chyba gdzieś źle skręciliśmy,
wszystko się zaczęło nam mylić, mapa nie zgadzała się z
kompasem, a my łaziliśmy wkoło. Nadchodził zmierzch, ptaki
zaczynały krzyczeć, ostrzeżono nas przed wilkami. Z głównej
drogi skręciliśmy w bok i wkrótce byliśmy na polance, gdzie ku
naszej nieopisanej radości dojrzeliśmy domek z drewna. Był na
szczęście otwarty, więc rozgościliśmy się tam. Niedaleko na
trzech brzozach wysoko umieszczona była czatownia myśliwska, na
którą zaraz wleźliśmy. Szybko zapadł zmrok, więc rozłożyliśmy
śpiwory i ułożyliśmy się do spania, sprawdzając przedtem czy
nie ma żmij. Było trochę twardo i chłodno, ale bezpiecznie.
Rano
w Prowincjałce obudził się duch turystyczny, o piątej zrobiła
nam pobudkę. Z dużymi oporami w końcu wstaliśmy i oczom naszym
ukazał się cudowny widok gór, z których schodziły mgły, i
błękitne niebo, i rosa błyszczała na trawach w świetle słońca.
Było jednak piekielnie zimno, więc rozpaliliśmy ognisko,
ugotowaliśmy herbatę (źródełko znaleźliśmy poprzedniego dnia
wieczorem) i zjedliśmy chleb, który dał nam dziadek Hemingway. Z
czatowni zobaczyliśmy kawałek drogi, na którą mieliśmy wyjść.
Ale zanim doszliśmy, łaziliśmy jeszcze po najróżniejszych
drogach. Raz zatrzymaliśmy się i objedliśmy malinami, a zaraz
potem znaleźliśmy zdziczały sad i obżarliśmy się czereśniami
tak, że aż bałam się, że się pochoruję. W końcu doszliśmy do
PGR-u Czarna, gdzie obfotografowaliśmy cerkiew zawaloną tydzień
temu. Do Czarnej-Krzyżówki było jeszcze 5 kilometrów i to był
dla mnie najgorszy odcinek drogi, bo leciałam z nóg ze zmęczenia i
głodu. Jakoś jednak doszliśmy, zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy
pyszny obiad w restauracji i wyszliśmy na drogę do Ustrzyk. Nic się
jednak nie zatrzymywało, bo było już dosyć późno, więc
załatwiliśmy sobie nocleg. A rano zatrzymany autokar zawiózł nas
do Ustrzyk Górnych.
Tak
było.
25.11.2016
.
.