1 października 2006 - niedziela, wieczór. Po raz pierwszy w życiu – przynajmniej na ile tego jestem świadoma – przeżywam prawdziwy napad lęku. Dzieje się to w drodze na mszę, trzy metry od bezpiecznej ściany kościoła. Lęk naprawdę opanowuje człowieka: rozum i wola są bezradne, zaanektowane przez coś jakby zewnętrznego – niezrozumiały lęk. Zatrważające, ale i ciekawe doświadczenie. Chcę zrozumieć istotę tego zjawiska. Wysiłek woli tu chyba nie wystarczy. A może to przejaw jej słabości? Czyżby moje różne życiowe uniki były przejawem wrodzonej lękliwości? A może to zachęta do pokory: uznać swoją słabość i w niej doskonalić swą moc?
Coraz trudniej jest mi wytrzymać stres związany z wydarzeniami ostatnich siedmiu lat. W sprawach zewnętrznych jest to kwestia bankructwa i związanych z tym długów, procesów sądowych, kontaktów z komornikami i firmami windykacyjnymi [Piękne bankructwo]. W sprawach wewnętrznych jest to – nawet trudniejsza i boleśniejsza – kwestia zaproszenia ze strony Boga (z Twojej strony, Panie), które zaprowadziło mnie przez różne przeszkody, które z uporem pokonywałam, do X [Być mniszką].
Nie jestem w stanie do końca zrozumieć splotu tych dwóch spraw (dwóch bankructw). Firma i zakon. Cierpię. Moje nerwy są obolałe od wieloletnich stresów i zgryzot. Coraz słabiej panuję nad skutkami stresów. Mój przeciążony organizm wchodzi w depresję. Takie są fakty. I to wtedy, gdy i w jednej sprawie, i w drugiej, na horyzoncie widać światełko nadziei na wyjście z impasu. Może tak jest naprawdę, że noc jest najczarniejsza tuż przed świtem? Boże, daj mi siłę, daj mi doczekać świtu.
Wszystko we mnie w środku drży, a ciało z wolna zaczyna odmawiać mi posłuszeństwa, tak, jakby chciało żyć swoim własnym – niezależnym od mojej woli – życiem. Nie dające się opanować napięcie mięśni szyi, karku i pleców. Nogi odmawiające posłuszeństwa. Mięśnie napięte, reagujące na nie wiadomo skąd pochodzące impulsy. Pogłębiający się lęk przestrzeni.
Wydarzenie sprzed dziesięciu dni: moje podskoki przed kościołem. Diagnoza psychiatry: napad paniki. Nie miałam w sobie siły, żeby pokonać przestrzeń jakichś trzech metrów! Lęk objął nade mną władzę! Jeszcze nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego. Paraliż, osłupienie, podskoki, które miały mi pomóc uciec przed niebezpieczeństwem (trzy metry otwartej przestrzeni, bez żadnego oparcia!). Wyciągnięta ręka (do ludzi? do oddalonego o trzy metry muru kościoła?) i jak turkot powtarzane słowa: - Ta.., ta..., ta... ! - Początkowo myślałam, że mówiłam: - Tak, tak, tak! - Potem uświadomiłam sobie, że to musiało być: - Tam, tam, tam! - Chodziło mi o mur kościoła, który jawił mi się jak tonącemu brzeg, szalupa, koło ratunkowe. Bo ja czułam się jak topielec – tonęłam w przestrzeni.
Decyzja o wizycie u psychiatry. Kilka miesięcy wcześniej wizyta u neurologa (zaburzenia mowy i pamięci). Obaj lekarze stawiają tę samą diagnozę: napady lęku, stres, depresja. Szczegółowe badania mózgu nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Trzeba leczyć depresję. Trzeba wyleczyć się z depresji. Piszę ten tekst, żeby stanąć twarzą w twarz z problemem: TO JEST DEPRESJA! TO SĄ LĘKI! Czuję, że będę się mogła z nimi zmierzyć dopiero wtedy, kiedy spojrzę im w twarz. To jest cena trudnych doświadczeń ostatnich siedmiu lat, i to jest nowe doświadczenie, z którym trzeba będzie się zmierzyć - „stan depresji” i wynikające z niego „obowiązki stanu”. No bo przecież jakoś trzeba w tym stanie żyć.
Pisząc te słowa staram się spojrzeć lękowi prosto w oczy. Nazwać sytuację po imieniu. To jedyny sposób. Każdy mój unik („odwrócony wzrok”) tylko przedłuża moją agonię. TRZEBA WEJŚC W ŚMIERĆ. Nie widzę innej drogi przejścia do ŻYCIA.
Już w życiu w podobny sposób umierałam i wiem, że jest szansa na przeżycie. I pamiętam, Panie, że to ja sama (dziesięć? dziewięć? osiem?) miesięcy temu dałam Ci sygnał, że nadchodzi chwila, kiedy już trzeba mnie rozbić. I chyba właśnie to się dzieje. I powiedziałam jeszcze inne „to trzeba rozwalić” - i to też się rozwala. Oba procesy biegną równolegle – i w tym jest jakiś szerszy sens. Współczuję Matce X, choć moje zawiedzione oczekiwania i zranione emocje pragną odwetu. Współczuję, bo wiem, co to być oskarżonym (bankructwo firmy). Ale też wiem, że wielokrotnie dziękowałam Ci, Panie, za to „piękne bankructwo” - jestem (staję się) przez nie lepsza. I tego samego życzę Matce. Żeby przez obecne doświadczenia stała się lepsza. No i mam świadomość, jak wielkie brzemię odpowiedzialności przed Tobą, Panie, dźwiga na swoich barkach. Odpowiedzialności na życie wieczne. Moje aktualne doświadczenia – w duchu solidarności – ofiaruję za Jej nawrócenie, bo nawrócenia – zdaje się – naprawdę potrzebuje. Amen.
*
Wiele lat temu (trzydzieści dwa lata wstecz, w czasie studiów) przeżywałam nocny koszmar. Sceneria była podobna: noc, samotność, obok gospodyni nieświadoma mego stanu. A samotność jeszcze większa niż dziś, gdyż zupełnie (czy na pewno aż tak całkowicie?) nie znałam Ciebie, Panie.
Na pewno jęczałam te słowa: „Boże”, „Jezu” - ale chyba bez tej obecnej świadomości, jak bardzo prawdziwy jesteś (JESTEŚ, KTÓRY JESTEŚ), i że jesteś w tym, co się ze mną w tej chwili dzieje. Wtedy, na studenckiej stancji, postanowiłam na kartce opisać koszmar, z którym udało mi się – naprawdę niebywałym wysiłkiem psychiki – uporać. Opisać go, żeby w jakiś sposób go okiełznać, żeby już nie wrócił. Opisać, nazwać, określić – żeby zapanować nad nim. Wtedy udało się – po przebudzeniu, rano, nie było po nim śladu w pokoju. Był uwięziony, spętany, na kartce papieru.
Obecnie jest trudniej – tak mi się przynajmniej wydaje, bo koszmar kłopotów (bankructwo w firmie oraz sytuacja w X) pozostaje. Kłopoty są wymierne i konkretne: niespłacone długi i niewyjaśniona sprawa powołania. A wszystko w scenerii wchodzenia w wiek przedemerytalny, który jawi się na ogół jako czas zabezpieczania się na starość, na niedołężność, na samotność obumierania. Gdy tymczasem ja muszę wszystko – po raz kolejny – zaczynać od nowa. Świadomość sytuacji (w tym słabnięcie ciała i jego naturalnych sił) pogłębia depresję. Ale: skąd ja to znam? - MOC W SŁABOŚCI SIĘ DOSKONALI. - TOUGH TRAINING. - Szkoła duchowych komandosów? Nie jestem żadnym herosem! Ta moc – to dar od Ciebie – w mojej słabości.
Tak to widzę. Nie uciekać, nie robić uników, gdyż stres wygoniony drzwiami, wróci niechybnie kominem. Jedyne rozsądne wyjście (lekarze będą radzić co innego), to PODDAĆ SIĘ OBRÓBCE [W Twoich rękach]. Wszyscy lekarze (ogólny, endokrynolog, neurolog i psychiatra) zalecają kurację antydepresyjną. Rozsądek – i może również pokora – kazałyby ją podjąć, ale pierwsza próba wydaje się być nieudana, a to powoduje kolejny stres (czy istnieje dla mnie jakikolwiek ratunek w farmaceutykach?). Zbyt silny środek, niepokojące skutki uboczne, no i to „zafałszowywanie” bólu. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że tym razem bez zewnętrznej pomocy mogę nie wytrzymać.
Czuję, jak moja wewnętrzna wytrzymałość na stres pęka . Co może być po drugiej stronie tego pęknięcia? Trzydzieści lat temu, po pierwszym nawróceniu, wisiałam nad przepaścią niebytu, trwałam na granicy obłędu. Teraz czuję zbliżające się załamanie nerwowe – moje ciało, jego system nerwowy, może nie wytrzymać presji okoliczności życiowych. Życiowych okoliczności oraz mojego ich przeżywania: zrozumieć je i wyciągnąć z nich wnioski duchowe. Z łagodnością siebie traktować, ale nie uciekać od prawdy. Miłosierdzia Twego prosić, ale też pragnąć sprawiedliwości – przede wszystkim w odniesieniu do mnie samej. Wydaje mi się, że to podejście do siebie samej upoważnia mnie do modlitwy o zburzenie struktur nieprawości gdzie indziej. Już nie ma odwrotu: sprawy już się dzieją.
Od lutego? marca? jestem w kanale, z którego nie mam już żadnej drogi ucieczki – mogę iść tylko do przodu, w coraz większe ciśnienie dla moich nerwów, dla mojej psychiki. W tym ciśnieniu, pod tą presją, muszę odczytywać Twoją drogę, dokonywać optymalnych (na moje ludzkie możliwości) wyborów. Wiem, Panie, że to Ty (za moją zgodą, za moim przyzwoleniem) wprowadziłeś mnie w to udręczenie. Wiem, że takie są zasady (prawidłowości) drogi do Ciebie na tym etapie: chłoszczesz tych, którzy się do Ciebie zbliżają, aby się opamiętali. [Droga przez ogień]
*
Pisałam o „obowiązkach stanu” w depresji (depresja jest przecież też „stanem”) - a czy są również jakieś „łaski stanu”? Łaski związane ze „stanem depresji”? - pytanie kieruję w przestrzeń, której (dlaczego???) się boję.
*
Szkoda, żeby energia moich zmagań tak bezsensownie rozpływała się we wszechświecie. Nie jestem w stanie przyjąć na siebie więcej niż mogę udźwignąć, ale to, co i tak się ze mną dzieje, ofiaruję jako małą cegiełkę ku ZBAWIENIU ŚWIATA. W ręce Twoje, Panie, powierzam DUCHA MEGO! Amen.
następny: LIST DO ŻYCIA 2
.