1 października 2006 - niedziela, wieczór. Po raz pierwszy w życiu – przynajmniej na ile tego jestem świadoma – przeżywam prawdziwy napad lęku. Dzieje się to w drodze na mszę, trzy metry od bezpiecznej ściany kościoła. Lęk naprawdę opanowuje człowieka: rozum i wola są bezradne, zaanektowane przez coś jakby zewnętrznego – niezrozumiały lęk. Zatrważające, ale i ciekawe doświadczenie. Chcę zrozumieć istotę tego zjawiska. Wysiłek woli tu chyba nie wystarczy. A może to przejaw jej słabości? Czyżby moje różne życiowe uniki były przejawem wrodzonej lękliwości? A może to zachęta do pokory: uznać swoją słabość i w niej doskonalić swą moc?
Czwarta nad ranem. Noc jest dobra, ale ciało (napięte) czuwa „podświadomie” (nieświadomie?). Jak zawsze śpię dobrze – mam dobry sen. Może to metoda ucieczki od napięć? Obudziłam się jednak nad ranem – cała spięta. Wygląda na to, że cała sprężam się w przygotowaniu na atak – szykuję się na przyjęcie kolejnego ciosu. Bardzo konkretnego: brak dużego zlecenia, zaległy podatek i składki ZUS, niespłacony kredyt. Za moment zaczną się kolejne windykacje, może blokada konta bankowego, a tu spóźnia się przyjście przelewu z firmy S. Mam lekcje prywatne, ale nie czuję jeszcze konkretnego z nich zarobku. To dopiero drugi tydzień. Bieżące opłaty też wiszą nade mną. Sprawa w sądzie z ZUS-em. Długi prywatne – stare i ten nowy, na pokrycie wyroku sądowego w sprawie z firmą E.
Czy jest jeszcze jakaś szansa na duże zlecenie z firmy S. w nowym roku kalendarzowym? A w międzyczasie przygotowanie do nowej działalności: opracowanie planu – produkt, oferta, promocja. Opracowanie strony internetowej. Druk ulotek i plakatów. Potem ich dystrybucja. Szukam nowego lokalu. Te sprawy i inne szczegóły wirują po myślach, a w tle znowu klasztor X. Po co ja się tak czepiam tego X? Moje miasto blisko, X – daleko. Ucieczka w sen o X? Dobra – noc. Czwarta trzydzieści – jeszcze można pospać.
*
Ósma rano. Za mną cztery godziny porządnego snu. Przed zaśnięciem sięgnęłam do kartki, którą dostałam od psychiatry. RELAKS – leżę wygodnie, zamykam oczy, rozluźniam wszystkie mięśnie. Wykonuję to ćwiczenie, ale nieco zmodyfikowane – zamieniam je w modlitwę do Tego, który przenika moje ciało, który przenika mnie całą. Zasypiamy razem.
Przed ostatecznym zaśnięciem widzę swoje ego – coś, co nie jest mną, lecz zbiorem naleciałości, złudzeń, błędów, bólów, kompleksów. Taki osobowościowy kosz na śmieci, który znowu pewnie trzeba będzie opróżnić. PRÓŻNIA – rozbicie ego?
Ciekawy wątek z „Psychopatologii nerwic” Antoniego Kępińskiego: egocentryzm jako źródło nerwicy. A także jego rozważanie o dwóch sposobach podejścia do pracy: 1) praca jako przekształcanie świata (altruizm?) 2) praca jako samorealizacja (narcyzm?) = 1) TWÓRCZY ASPEKT PRACY – postawa walki o przekształcenie otoczenia z jednoczesnym poddaniem się własnemu przekształceniu 2) UŻYTKOWY ASPEKT PRACY – postawa oczekiwania na nagrodę lub karę za wysiłek włożony w pracę.
EKSTAZA – wyjście z siebie.
*
Mimo „relaksującej modlitwy”/”modlitewnego relaksu” dzień jest trudny. Trzy lekcje w domu – a większości czasu nauczania przeżyte ze „ściśniętym” ciałem. Na tym tle ciekawie przedstawia się wyznanie pani I., że w moim towarzystwie, w tym pokoju, wchodzi w strefę ciszy, wyciszenia, uspokojenia. Nie mówię jej, że przez całą lekcję walczyłam, aby się nerwowo nie „złamać”. Czyżby tak wyglądała „walka o pokój”? Trudne jest to zmaganie, ale wewnętrznie czuję jego sens. Nie chciałabym zbyt wcześnie przejść pod władzę leków antydepresyjnych, choć coraz bardziej czuję się osaczona przez ciężar życia i zaszczuta przez moje lęki. Stawiam sobie dwa terminy: wtorek, za 3 dni – wizyta u psychiatry; sobota, 21 października – rozpoczęcie ewentualnej kuracji po raz drugi. Ale: czy wytrzymam do tego czasu. Melisa to za mało – mój system nerwowy „spala” ją coraz szybciej.
*
Północ. Do łóżka kładę się w całkiem innym nastroju. Coś się „odkorkowało” w mojej głowie i – dla odmiany – wpadłam w lekką euforię, chociaż moje ciało jest ciągle „niepewne”, przepełnione drżeniem. Tym razem to drżenie wygląda na hipoglikemię. Zjadłam kolację i pół kostki cukru, ale coś mi się widzi, że moje ciało nadal jest głodne: drżenie, czuję się jak na lekkim rauszu. Co znaczy ten kalejdoskop odczuć, których ostatnio doświadczam w swoim ciele?
Po południu postawiłam sobie hipotetyczną diagnozę: może obok niedoczynności tarczycy mam również niedoczynność gruczołów przytarczycznych? Opis objawów na to by wskazywał. W poniedziałek spróbuję zrobić odpowiednie badania krwi: wapń, fosfor i hormon tych gruczołów. Brak tego hormonu może powodować objawy o charakterze nerwowym i psychicznym. Powoduje też tężyczkę – tężenie mięśni. Mrowienie w nogach – też by się zgadzało. Zmiany w wyglądzie skóry – też.
Myśl: z moich szczegółowych opisów wyłania się nowa diagnoza – nerwica hipochondryczna. Ot co!
Tekst notki pochodzi z dawnych zapisków z dnia
następny: LIST DO ŻYCIA 5