1 października 2006 - niedziela, wieczór. Po raz pierwszy w życiu – przynajmniej na ile tego jestem świadoma – przeżywam prawdziwy napad lęku. Dzieje się to w drodze na mszę, trzy metry od bezpiecznej ściany kościoła. Lęk naprawdę opanowuje człowieka: rozum i wola są bezradne, zaanektowane przez coś jakby zewnętrznego – niezrozumiały lęk. Zatrważające, ale i ciekawe doświadczenie. Chcę zrozumieć istotę tego zjawiska. Wysiłek woli tu chyba nie wystarczy. A może to przejaw jej słabości? Czyżby moje różne życiowe uniki były przejawem wrodzonej lękliwości? A może to zachęta do pokory: uznać swoją słabość i w niej doskonalić swą moc?
Początek mojej nowenny przed piątą rocznicą ofiarowania siebie Bogu w charakterze świeckiej cząsteczki klasztoru X. Temat: ubóstwo (łagodność) - „Błogosławieni ubodzy w duchu, bo do nich należy królestwo niebieskie”.
*
NOC. Czy mam – jak to kiedyś przeczuwałam – być dla tych, którzy cierpią w swojej psychice? Dla tych, którzy cierpią świadomie, ale i dla tych, którzy nie są świadomi źródła swego dyskomfortu? Ci ostatni, to chyba psychopaci? Nieczuli na innych – znam to z własnego doświadczenia. Czy taki jest sens mojej drogi? Czy o to chodzi? Przejść tę drogę z nimi i dla nich? NOC. Amen.
*
Szukam pomocy psychiatry. Wiem, że podejrzliwie na tego typu kontakty patrzy się z perspektywy drogi do świętości: święty to, czy tylko wariat? A przecież ja tylko na swojej drodze krzyżowej szukam stacji, w których Weronika miłosiernie otrze Chrystusowi twarz, a Szymon z Cyreny ujmie ciężaru krzyżowi. Nie jestem herosem. Jestem tylko człowiekiem upadającym pod ciężarem doświadczeń. W zmaganiu ducha ciało też potrzebuje ulgi dla nabrania sił na dalszą drogę.
Mojego DOŚWIADCZENIA KRZYŻA nie mogę „obejść” - uniki nic nie dają, tylko chyba przedłużają nieuniknione cierpienie. „Nieuniknione” - bo kłopoty, z którymi się zmagam, są po prostu FAKTAMI. A z faktami nie ma co dyskutować, tylko trzeba się do nich ustosunkować. Co staram się czynić. Amen.
*
Początek kolejnego dnia, dużo bieżących spraw do załatwienia, a ja już/ciągle nie potrafię sama funkcjonować w przestrzeni miasta. Dziękuję Ci, Panie, że mnie zabezpieczyłeś na tę sytuację: mogę pracować w domu (brak zleceń na kursy okazuje się błogosławieństwem) i są ludzie, którzy mogą i chcą mi pomóc (Zbyszek, Agnieszka, Grzegorz). NOWY DZIEŃ.
*
Zdaję sobie sprawę, że charakter moich zapisków w tym „brudnopisie” zmienił się – formę lakonicznych syntez zastąpił opis, narracja. Nurt obecnych przemyśleń już jakby nie mieści się we mnie – a poza tym chcę aktualne doświadczenie zobiektywizować, spojrzeć na nie z perspektywy, przeczytać o nim jako o dziejącym się FAKCIE. Niezależnie na jakim poziomie (w jakim wymiarze) mojej osoby rozgrywa się. Mam świadomość, że takie pisanie zawsze przynosi ulgę psychice, a moja psychika (nerwy?) jest „w kleszczach” doświadczenia - „poród kleszczowy”???
*
Okazuje się, że „mój” psychiatra będzie przyjmować dopiero we wtorek, 17 października – a więc przez prawie tydzień będę zdana na siebie. W pewnym sensie odczuwam ulgę – może obędzie się bez „trucia” psychiki?
Wczoraj trafiłam przypadkowo (?) na nabożeństwo prośby o uzdrowienie – w kościele mojego drugiego nawrócenia (Seminarium w Duchu Świętym w 1998/1999). W grupie modlitewnej wiele osób z tamtego czasu. „Wchodzę” w modlitwę o uzdrowienie ze swoją prośbą: DEPRESJA Z NAPADAMI LĘKU. W ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mego – Twoja wola, Panie. Wierzę. Dziękuję. Amen. - Przy okazji uczestniczenia w nabożeństwie przeżywam kolejne przejawy pychy w sobie (do dawnej pychy intelektualnej dochodzi nieprawdopodobna pycha duchowa – jestem po prostu śmieszna w pysze na bazie swojej „wiedzy” duchowej: ALE NUMER!!!)
*
Zaparzam melisę, przygotowuję passispasminę. Lek otrzymany od psychiatry tydzień temu, po czterech dniach odstawiłam. Niepokoiły mnie różne objawy uboczne. Za 6 dni będę chciała jednak skonsultować sprawę z dr. Sz.
*
Mam świadomość, że do dawnych kłopotów doszedł nowy: lęk przed lękiem! Nie jestem w stanie sama wyjść na ulicę! Matka X pewnie pokonałaby ten strach samą siłą woli (woluntaryzm). Mnie niestety grozi biegun przeciwny: intelektualizm. Ja muszę zrozumieć problem, przeżyć go w sobie, wyciągnąć z niego wnioski, a do rozwiązania dochodzić metodą małych kroków. Matka X: człowiek!
*
Myśl: A może to nerwica lękowa?
*
Hierarchia ważności: X mnie bardziej boli, ale moją pierwszą powinnością (obowiązkiem stanu) jest praca i próba spłacenia długów. Stan bankructwa i zadłużenia – jego obowiązki. Amen.
*
Zaklęty krąg egocentryzmu. Znowu skorupa ego do rozbicia? Tłumiona agresja? - gniew „boży”, chęć „odwetu”? W moim przeżywaniu X są obecne te elementy: egocentryzm i agresja. Głos usłyszany w maju 1999 („tam ciebie nie chcą”) i moja reakcja – jeśli tak jest faktycznie, to niech sczeźnie X. Pomijam aspekty patologii, które – nie tylko ja – stwierdziłam w X. Chodzi o moją reakcję – jest to reakcja WILKA. A przecież tylko jako OWCE zwyciężamy, gdyż wtedy Ty sam, Panie, bijesz się – walczysz – za nas (z homilii św. Jana Złotoustego). Postawa owcy była we mnie do 2003, kiedy to zmieniłam taktykę (zamknęłam swe serce przed Matką X - pewnie słusznie, ze względu na Jej błędy). Lecz ta nowa taktyka w sposób odczuwalny zaczęła „dawać mi po nerwach”. I tak jest aż do dnia dzisiejszego. I o co ja walczę: O PRAWDĘ? Czy o postawienie na swoim? Czy nie jest to przysłowiowe „bicie piany” generujące cierpienie? Może nie tylko moje? Lecz wycofać się już nie można: sprawy biegną swoim tokiem. Pażywiom, uwidim.
Tekst notki pochodzi z dawnych zapisków z dnia